Blog

Matka Polka Zarobiona i dlaczego tak tym irytujemy nasze dzieci

Pamiętam dzień, w którym podjęłam decyzję o powrocie na studia. Miałam skończone 34 lata, moje dzieci miały kolejno 2, 3 i 7 lat. Bałam się tak, jak jeszcze tylko kilka razy w życiu. Nie wiedziałam, czy dam radę pogodzić wymagające i czasochłonne studia dzienne z opieką nad moimi dziećmi i pracą zawodową na pół etatu. Martwiłam się, że moje dzieci, które zdążyły już przywyknąć, że mają „mamę w domu” boleśnie odczują brak mnie krzątającej się w kuchni lub czytającej im opowiadania na dobranoc. Obraz moich obaw nie byłby pełny, gdybym nie wspomniała również o sprawach równie dla mnie istotnych, choć całkiem z dziećmi niezwiązanych, czyli o presji społecznej oraz nagabywaniu przez Krytyka, którego każdy z nas, na swoje nieszczęście, ma we własnej głowie. Ów pokraczny stwór (mój ma postać kraba), który samego siebie postrzega jako strażnika mojego wizerunku (Nie ośmieszaj się!, Nie rób głupstw!) raz po raz wlewał do mojej głowy oczerniające mnie i lepkie niczym smoła myśli. Szło to mniej więcej tak:

Oszalałaś. Co Ty sobie wyobrażasz? Ty, piętnaście lat po maturze, będziesz wyglądała wśród Twoich koleżanek z roku (rocznik 1996) jak nieprzystosowane dziwadło. Twoja obecność nacechowana bardzo skromnymi umiejętnościami obsługi FB, Messangera i WhatsAppa, nie mówiąc już o Twojej całkowitej ignorancji w kwestii snapchata, będzie dla nich niebywale krępująca i trudna do zniesienia.

W tej zawiei głosów z zewnątrz i tych ze środka mnie trwała nieporuszenie na posterunku niewielka grupa kilku dosłownie osób, które mnie w moim marzeniu dopingowały z niezrozumiałą nawet dla mnie samej zawziętością. To dzięki tym ludziom jestem dziś na trzecim, ostatnim roku studiów położniczych. Robiłam to już wiele razy ale z serca płynących podziękowań nigdy dość więc zrobię to po raz kolejny. Dziękuję.

Postanowiłam unieruchomić Krytyka-Kraba w mojej głowie przykrywając go gęsto tkaną i odporną na jego utyskiwania kołderką wydzierganą z miłości moich przyjaciół. W trudnych chwilach wyobrażałam sobie jak, niczego nieświadomy, smacznie pod tym przykryciem śpi, ten skorupiak o zalęknionym spojrzeniu, który potrafi mi w życiu tak nabruździć. Wiedziałam, że nigdy się Go nie pozbędę. Mogę Go tylko spacyfikować.

Nie było osoby, która nie patrzyłaby zaintrygowana na troszkę zbyt dojrzałą studentkę pierwszego roku. Już pierwszego dnia udało mi się zrobić wrażenie na kilku wykładowcach kiedy przedstawiłam się jako doula i instruktorka szkoły rodzenia i, jakby tego było mało, wolontariuszka fundacji Rodzić po Ludzku. Ku mojemu zdziwieniu zostałam z miejsca zaklasyfikowana na podejrzaną o wrogi stosunek do powszechnie wyznawanej na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym filozofii, którą można by opisać słowami: doula to zło. Doula zagraża położnej. Doula zabiera położnej możliwość zarobku, tym samym przyczyniając się do śmierci głodowej tej drugiej. Doula zarabia pięć tysięcy złotych w jedną noc. Naprawdę zabrakło tylko klasyka w stylu: doula podszywa się za położną żeby zdobyć krew noworodków, która jest jej potrzebna do… No wiecie sami.

Moje dzieci przyjęły mamę – studentkę z, obserwowalnym jedynie w tym wczesnym dziecięctwie, entuzjazmem i autentyczną ciekawością. Mój najstarszy syn odwiedzał ze mną dziekanat i wypełniał indeks, młodsze dzieci kompletowały mi piórnik (tak, mam własny piórnik) i patrzyły pełne zachwytu jak prasowałam mundurek przed nocnym dyżurem. Były bardzo zainteresowane wszystkim, czego się uczyłam, oglądaliśmy razem albumy do nauki anatomii, uczyłam ich myć chirurgicznie ręce i robiliśmy razem proste eksperymenty w domowym laboratorium. Gdy zmęczona wracałam do domu, wszystkie rzucały to, co akurat robiły i z chóralnym okrzykiem „Mamaaaaaaa!” rzucały mi się na szyję, długo nie pozwalając mi na zdjęcie płaszcza. Być może są rodzice, którzy zasłużyli sobie na takie powitania każdego dnia, co do mnie to nie doświadczałam tego zbyt często będąc mamą – stałym elementem wyposażenia mieszkania.

Mijały miesiące a ja uczyłam się biochemii, biofizyki, mikrobiologii, budowy miednicy kostnej i mechanizmu porodu. Chodziłam na dyżury na odziały położnicze, patologii ciąży a najczęściej na blok porodowy. Moje młodsze o 15 lat koleżanki przyjęły mnie do swojego grona z niewymuszoną serdecznością. Ich pomoc i zaangażowanie pomogły mi przetrwać wiele trudnych chwil. Wreszcie dowiedziałam się co to screeny, jak działa snapchat (choć dalej nie wiem czemu ma służyć), jak używać #hashtaga by wyszukać kluczowe informacje z grupy na FB. Głównym źródłem radości w moim życiu są ludzie, których mam szczęście spotykać na swojej drodze – bratnie dusze, moi nauczyciele i przewodnicy. Ludzie, z którymi toczę przedłużające się rozkosznie rozmowy o życiu, po których wszyscy czujemy się trochę lepsi i trochę mądrzejsi, a na pewno mamy poczucie, że jesteśmy sobie jeszcze bardziej bliscy. Studia położnicze nie rozczarowały mnie również pod tym względem i, już w drugim tygodniu pierwszego semestru zajęć, moja droga, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, splątana została ze ścieżką Doroty – dziewczyny intrygującej oraz rozbrajająco swojskiej i przyjacielskiej. Po raz kolejny los hojnie mnie obdarował. Od tego momentu byłyśmy właściwie nierozłączne i, dodając sobie nawzajem otuchy, podążałyśmy razem krętą i niepozbawioną zdradliwych przeszkód drogą, na końcu której niewyraźnie majaczył dyplom uprawniający do rozpoczęcia praktyki położniczej.

Decyzja o dziekance zapadła w moim sercu kiedy mój młodszy syn zaczął do mnie mówić per „Proszę Pani”, bo tak – do czego doszłam analizując sytuację w błyskawicznym tempie – mówi do pań opiekujących się nim w przedszkolu oraz do sąsiadki – pani Basi, która odbierała Go z przedszkola zawsze, gdy ja byłam na zajęciach albo w szpitalu na dyżurze.
Nie była to łatwa decyzja. Jeśli rozłożę trzeci, ostatni rok na dwa lata to wydłużę studia narażając całe przedsięwzięcie na niemałe ryzyko odłożenia go na „wieczne nigdy”. Kto wie, co może się wydarzyć w ciągu dwóch lat? Może wyjadę z kraju? Może zachoruję? Może przestanę chcieć robić dyplom?

Z drugiej strony, myślałam sobie, że to tylko rok dłużej a przecież dwa pierwsze lata studiów minęły jak z bicza strzelił. Będę wciąż studiować i przybliżać się do uzyskania prawa wykonywania zawodu a jednocześnie będę też żyć. Tak, to odkrycie napełniło moją głowę nagle jak haust mroźnego i przenikliwego powietrza wypełnia płuca podczas styczniowego spaceru nad Bałtykiem. Będę mieć czas by żyć. Spędzać więcej czasu w domu z dziećmi. Więcej gotować. Częściej widywać się z przyjaciółmi. Może nawet przeczytam jakąś książkę o tematyce innej niż położnicza. Zadbam o mój operowany lata temu i pieczołowicie zaniedbywany od tego czasu kręgosłup. Nie będę dłużej odmownie odpowiadać na propozycje zarobienia większych pieniędzy, czy uczestniczenia w ciekawych projektach trzeciego sektora. Będę żyć. Ta wizja zdawała się być przebudzeniem. A potem była rozmowa z moim najstarszym synem.

W pewne słoneczne, zachwycająco letnie wrześniowe popołudnie odebrałam Bruna ze szkoły i poszliśmy na leniwy spacer – włóczęgę po urokliwych uliczkach dzielnicy, w której mieszkamy. Rozmawialiśmy trochę o jego szkole, lekcji matematyki (Bruno rozważał dołączenie do koła naukowego z tego przedmiotu) i w pewnym momencie dojrzałam do tego żeby powiedzieć:

P: Wiesz, synku, postanowiłam rozłożyć moje studia na dwa lata żeby być więcej z Wami… (tu zawiesiłam głos spodziewając się … no właśnie, czego? Tego, ze dziewięciolatek rzuci mi się na szyję i, w przypływie dziecięcej miłości do rodzica, wykrzyknie: „Kochana mamo, to wspaniała wiadomość!”).

Bruno, nie patrząc na mnie, skupił wzrok na jakimś odległym punkcie na wprost jego oczu, jak robi zawsze kiedy intensywnie się nad czymś zastanawia. Po dłużącej się nieznośnie chwili ciszy (i braku oczekiwanej przez mnie reakcji) mój syn powiedział:

B: Mamo ale jeśli tak zrobisz, to będziesz studiować jeszcze dłużej. To zupełnie bez sensu.

Zatkało mnie, szczególnie to ostatnie zdanie. Po chwili, której potrzebowałam na dojście do siebie, z moich ust padły słowa:

P: Tak, będę studiować dłużej ale będę mniej zabiegana i będę mogła więcej czasu spędzać z Wami. Wiemy dobrze, że przez dwa lata studiów byłam bardzo nieobecna. Chcę więcej być z Wami.

B: Przecież jesteś z nami.

Koniec.

To, co powiedział Bruno, nie dawało mi spokoju. Kłuło i uwierało ale nie mogłam zrozumieć dlaczego tak się dzieje. Jego słowa zaskoczyły mnie i wprawiły w zakłopotanie. Liczne pytania przepływały przez mój umysł żądając odpowiedzi: Dlaczego nie ucieszył się na wiadomość, że będę bardziej „w domu”? Co oznacza ten ostentacyjny brak entuzjazmu? I w końcu, co On wie, czego ja jeszcze nie odkryłam?

Oto do czego doszłam (a może raczej, co przyszło do mnie): nasze dzieci, te mądre mądrością intuicyjną istoty, które widzą lepiej i czują mocniej nie znoszą postawy, którą my z takim oddaniem przyjmujemy, a którą można zawrzeć w trzech słowach – Matka Polka Zarobiona. MPZ to matka, która się poświęca. Stawia wszystko inne ponad swoim szczęściem osobistym i poczuciem satysfakcji ze swojej pracy. Pracę rozumiem tu bardzo szeroko, nie ograniczam się bynajmniej do definicji prawnej, według której jest to wykonywanie czynności za które otrzymuje się wynagrodzenie. W moim rozumieniu pracą jest również:

napisanie wiersza (choćby jego przeznaczeniem była wieczność w szufladzie)
naszkicowanie drzewa (który to szkic posłuży w przyszłości do stworzenia obrazu olejnego albo wcale nie posłuży).
upieczenie tarty cytrynowej na kruchym spodzie choć wiadomo, że nie będzie smakować dzieciom.

Nagle stało się dla mnie jasne jak sierpniowy poranek, że Bruno próbował mi powiedzieć to: jeżeli chcesz rozłożyć studia i robisz to dla siebie samej to uważam, że to świetny pomysł. Jeżeli jednak robisz to tylko dla nas, czyli poświęcasz się, bo wydaje Ci się, że to jest to, co powinnaś zrobić to ja Ci mówię, Mamo, żebyś tego nie robiła. Nasz brak entuzjazmu a co za tym idzie i brak wdzięczności i uznania dla Twojego pomysłu zrodzi w Tobie (i daje Ci na to kilka tygodni) ogromną frustrację, która przysłoni wszystkie możliwe korzyści wynikające z życia bardziej skoncentrowanego na przeżywaniu niż na robieniu. Następnie, by dać upust swej frustracji zaczniesz szukać wokół winowajców takiego a nie innego stanu rzeczy. A wtedy nasze życie stanie się nie do zniesienia.”

O nie, co to to nie. Nie dam się złapać w podstępną pułapkę zastawioną przez mojego spanikowanego Kraba. Postanowiłam stworzyć nowy plan i, po raz pierwszy w życiu, postawić samą siebie w centrum. Początkowo było to bardzo trudne. Lata treningu w stawianiu samej siebie na końcu kolejki nie dawały się łatwo wykorzenić. W trudnych momentach powtarzałam sobie, że moje dzieci chcą widzieć mnie szczęśliwą i spełnioną, zajmującą się tym, co dla mnie naprawdę ważne. Ostatecznie wzięłam urlop dziekański rozkładając pulę obowiązkowych przedmiotów i zajęć praktycznych na dwa lata. W ten sposób kontynuuję studia ale mam też czas na rozmowę bez zadyszki z moimi dziećmi, regularne ćwiczenia dla ciała i przygotowywanie posiłków które mu służą. Częściej widuję się z przyjaciółmi, a rozmowy z nimi są zawsze niewyczerpanym źródłem pomysłów i zachęty.

Zdecydowałam się zwolnić tempo życia i zrobiłam to dla samej siebie. Próbowałam wmanewrować w tę decyzję moje dzieci, by mnie samej wydała się ona bardziej uzasadniona. Próbowałam odwołać się do, tak dobrze znanego każdej kobiecie niezależnie od tego, czy jest matką czy nie, archetypu uzdrowicielki. Według tego wzorca kobieta to opiekunka, która otacza troską i obdarza miłością wszystkich wokół sama będąc niewyczerpanym i, co najważniejsze, samoodnawialnym źródłem czułości i bezwarunkowej akceptacji. To przekonanie to największa ściema jaką wmawia się nam „ludziom pochodzenia kobiecego”. Mamy prawo i obowiązek zadbać w pierwszej kolejności o siebie. Raz na zawsze dajmy samym sobie zgodę na to aby odmawiać innym: naszych ciał, naszej uwagi, naszej troskliwości i zaradności, naszego drogiego czasu i krzepiącego snu dopóty, dopóki same się wystarczająco tym nie nasycimy. Nasze dzieci, jako istoty z nas stworzone, rozumieją to intuicyjnie, bo z lekkością rozpoznają, co nam – im szkodzi a co nas – ich odżywia. W razie wątpliwości wystarczy je zapytać.

Tego Wam, dziewczyny, życzymy w dniach poprzedzających Święta – abyście robiły tylko to, co chcecie zrobić dla samych siebie. Nie dajcie sobie wmówić, że coś trzeba, że nie da się inaczej, że przecież tradycja. Nie pozwólcie innym i samym sobie odebrać Wam radości z tych kilku wolnych dni spędzonych w gronie bliskich. Kiedy nie będziecie umiały rozróżnić, czy robicie coś z potrzeby serca, czy z poczucia winy (choć jest to zaskakujące, nam kobietom, często się to myli) popatrzcie na siebie oczami waszych dzieci i nagle wszystko stanie się jasne.

Świątecznie,

Pola

Skomentuj